Arthur C. Clarke
Niedoszły raj
- Mam wrażenie - powiedział Jerry Garfield wyłączając silniki -
że to już koniec przejażdżki. - Z cichym westchnieniem zamilkły umieszczone pod
kadłubem silniki odrzutowe. Pozbawiony poduszki powietrznej łazik Don Gruchot
osiadł na pofałdowanych skałach Płaskowyżu Wenusjańskiego.
O dalszej drodze naprzód nie było mowy; ani na gąsienicach, ani
na odrzutowych silnikach nie zdołałby S5 - bo tak oficjalnie zwał się Don
Gruchot - wspiąć się na pionową skarpę, która piętrzyła się przed nimi. Ledwie
trzydzieści mil dzieliło ich od bieguna południowego Wenus, lecz w tej sytuacji
cel wyprawy przeniósł się jakby na inną planetę. Nie mieli wyboru, czekał ich
powrót tą samą czterystumilową trasą przez krajobraz z sennego koszmaru.
Pogoda była wspaniała, widoczność na bez mała tysiąc jardów.
Poradzą sobie bez radaru ostrzegającego przed skalnymi przeszkodami; choć raz
wystarczała obserwacja gołym okiem. Zielonkawe, jutrzenkowe światło,
prześwitujące przez chmury, które kłębiły się bezustannie od miliona lat,
sprawiało wrażenie, że przebywają w podwodnym świecie. Łatwo było chwilami ulec
złudzeniu, że jadą po dnie płytkiego morza, a Jerry'emu przywidziały się kilka
razy przepływające mu nad głową rybki.
- Mam połączyć się ze statkiem i zameldować, że wracamy? -
spytał.
- Jeszcze nie - powiedział dr Hutchins. - Muszę się zastanowić.
Jerry spojrzał wyczekująco na trzeciego członka załogi, ale nie
dostrzegł oznak moralnego wsparcia. Coleman był tyle wart co Hutchins; choć
kłócili się z byle powodu do upadłego, obaj byli naukowcami, a wobec tego, w
ocenie trzeźwo myślącego inżyniera nawigatora, nie całkiem odpowiedzialnymi
obywatelami. Jeżeli Cole i Hutch obmyślą genialne sposoby brnięcia naprzód,
Jerry nic już nie wskóra, najwyżej wyrazi swój sprzeciw.
Hutchins chodził tam i z powrotem po ciasnej kabinie,
przeglądając mapy i aparaturę. Raptem skierował światło reflektora na skały i
jął bacznie się im przyglądać przez lornetę. Jeszcze tylko tego brakowało,
pomyślał Jerry, żeby mi kazał tam wjechać! S5 to poduszkowiec na gąsienicach, a
nie kozica górska...
Wtem Hutchins coś dostrzegł. Wstrzymał oddech, potem z hałasem
wypuścił powietrze z płuc i zwrócił się do Colemana.
- Popatrz! - powiedział głosem drżącym z podniecenia. - Ciut na
lewo od tej czarnej kropki. Mów, co tam widzisz.
Przekazał lornetę koledze. Teraz z kolei Coleman wytężył wzrok.
- Niech mnie diabli! - wycedził po dłuższej chwili. Miałeś
rację. Na Wenus rzeczywiście są rzeki. To wyschnięty wodospad.
- Stawiasz mi obiad w Bel Gourmet, jak tylko wrócimy do
Cambridge. Z szampanem.
- Nie trzeba mi przypominać. Zresztą nawet tanio liczą sobie za
dobre żarcie. Ale i tak nadal uważam, że twoje pozostałe teorie są płodem chorej
wyobraźni.
- Chwileczkę - wtrącił się Jerry. - Jakie znowu rzeki i
wodospady. Każde dziecko wie, że nie mogą istnieć na Wenus. Przecież ta planeta
to jedna wielka łaźnia parowa, gdzie nigdy się na tyle nie oziębia, żeby chmury
się skropliły.
- Kiedy ostatni raz spojrzałeś na termometr? - spytał Hutchins
ze zwodniczym spokojem.
- Byłem zbyt pochłonięty prowadzeniem naszego krążownika.
- Toteż mam dla ciebie nowinę. Temperatura spadła do dwustu
trzydziestu i dalej się obniża. Pamiętaj - jesteśmy prawie na biegunie, w środku
zimy, sześćdziesiąt tysięcy stóp ponad niziną. Wszystko to przyczynia się do
wyraźnego ochłodzenia powietrza. Jeśli temperatura obniży się jeszcze o parę
stopni, spadnie deszcz. Co prawda woda będzie się gotowała, ale wrzątek to też
woda. I chociaż George nie jest jeszcze do końca przekonany, stawia to Wenus w
całkowicie innym świetle.
- Dlaczego? - spytał Jerry, mimo że już zdążył się domyślić.
- Tam, gdzie jest woda, może istnieć życie. Zbyt pochopnie
zakładaliśmy, że Wenus jest jałową planetą tylko dlatego, że przeciętna
temperatura przekracza pięćset stopni. Tutaj jest o wiele chłodniej, i dlatego
właśnie tak mi zależało na dotarciu do bieguna. Tam na górze są jeziora, do
których muszę dotrzeć.
- Ale jeziora z kipiącą wodą! - upierał się Coleman. Nic tam nie
przeżyje!
- Na Ziemi są algi, które znoszą takie warunki. Poza tym
historia podboju planet nauczyła nas przynajmniej jednego: gdzie tylko życie ma
choć najmniejszą szansę przetrwania, tam je odnajdziesz. A to właśnie jedyna
szansa, jaką miało na Wenus.
- Oby ci się udało potwierdzić swoją teorię. Ale sam widzisz -
nie pokonamy tej stromizny.
- Może nie autem. Ale chyba uda się nam pieszo wspiąć po tych
skałach, nawet w ciężkich termokombinezonach. Wystarczy podejść jeszcze kilka
mil w kierunku bieguna; według map radarowych za tym urwiskiem powinien być w
miarę równy teren. Wyprawa nie potrwa dłużej niż - no, powiedzmy, dwanaście
godzin. Każdy z nas wychodził na dłuższe spacery, i to w znacznie gorszych
warunkach.
Nie można było odmówić mu racji. Kombinezony ochronne, które
zaprojektowano z myślą o utrzymaniu człowieka przy życiu na wenusjańskich
nizinach, będą miały ułatwione zadanie w temperaturze zaledwie o sto stopni
przewyższającej żar Doliny Śmierci w pełni lata.
- No cóż - odezwał się Coleman. - Znasz regulamin. Nie wolno ci
iść samemu, a jeden z nas musi tu zostać i utrzymywać łączność ze statkiem. Jak
załatwimy sprawę tym razem? Szachy czy karty?
- Szachy za długo trwają - odpowiedział Hutchins zwłaszcza kiedy
wy dwaj rozgrywacie partię.
Spod stosu map wyciągnął zniszczoną talię kart. - Ciągnij,
Jerry.
- Dziesiątka pik. Błagam cię, przebij mnie, George.
- O niczym innym nie marzę. A niech to szlag trafi piątka trefl.
Trudno, pozdrówcie ode mnie Wenusjan.
Wbrew zapewnieniom Hutchinsa, wspinaczka okazała się nader
uciążliwa. Podejście nie było nawet bardzo strome, ale butle z tlenem, chłodzone
kombinezony i aparatura pomiarowa ważyły razem więcej niż po sto funtów. I to na
głowę. Niższa grawitacja - o trzynaście procent słabsza niż ziemska - była
ledwie odczuwalnym ułatwieniem, gdy mozolnie pięli się po usypiskach,
odpoczywali chwilę na skalnych występach, by zaczerpnąć tchu i zaraz brnąć dalej
w podwodnym półmroku. Oblewająca ich szmaragdowa poświata jaśniejsza była niż
blask pełni księżyca na Ziemi. Księżyc nie miałby nic do roboty na Wenus,
powiedział do siebie Jerry; pozostawałby wiecznie niewidoczny z powierzchni
planety, nie władałby wodami oceanów - a nie gasnąca jutrzenka jest i tak
znacznie pewniejszym źródłem światła.
Dopiero po przejściu ponad dwóch tysięcy stóp dotarli do
miejsca, gdzie stromizna przechodziła w łagodny stok, tu i ówdzie poprzecinany
rowkami, najwyraźniej wyżłobionymi przez spływającą wodę. Po krótkich
poszukiwaniach natrafili na wąwóz, dostatecznie szeroki i głęboki, by zasługiwał
na miano koryta rzeki, i ruszyli w dalszą drogę jego brzegiem.
- O jednym chyba nie pomyśleliśmy - odezwał się Jerry, gdy już
przeszli kilkaset jardów. - Co zrobimy, jeżeli z południa nadciągnie nawałnica?
Nie mam wielkiej ochoty spływać z falą ukropu.
- Jeżeli zerwie się burza - odpowiedział nieco zniecierpliwiony
Hutchins - usłyszymy na czas. Zdążymy spokojnie uciec na wyższy teren.
Miał świętą rację, ale Jerry bez większego przekonania szedł
dalej łagodnie wznoszącym się korytem. Niepokój jego rósł w miarę oddalania się
od krawędzi skalnej skarpy, gdzie stracili łączność radiową z łazikiem. W tych
czasach utrata kontaktu ze współplemieńcami była wyjątkowym i przykrym
doświadczeniem, którego los mu dotąd oszczędził; nawet na pokładzie Gwiazdy
Porannej, gdy znajdowali się w odległości stu milionów mil od Ziemi, mógł w
każdej chwili nadać wiadomość do rodziny i za kilka minut dostać odpowiedź. A
teraz marnych parę jardów skały odcięło go od reszty ludzkości; gdyby
przypadkiem coś im się tu przytrafiło, nikt by się o tym nigdy nie dowiedział,
chyba że późniejsza ekspedycja odnalazłaby ich ciała. George będzie czekał do
umówionej godziny; potem wróci na statek - sam. Chyba nie nadaję się na
pioniera, powiedział sobie w duchu Jerry. Lubię pracować przy skomplikowanych
maszynach i dlatego wciągnęły mnie loty kosmiczne. Ale nie zastanawiałem się,
dokąd to mnie doprowadzi, a teraz już za późno na zmianę decyzji...
Przeszli około trzech mil w kierunku bieguna meandrami rzecznego
koryta, tutaj Hutchins zatrzymał się, by dokonać pomiarów i zebrać próbki. -
Dalej się oziębia - zauważył. Dziewięćdziesiąt dziewięć stopni. To zdecydowanie
najniższa temperatura, jaką dotychczas zarejestrowano na Wenus. Jaka szkoda, że
nie możemy zawiadomić o tym George'a.
Jerry próbował wszystkich pasm; usiłował nawet nawiązać kontakt
ze statkiem - kapryśne wahania w jonosferze planety umożliwiały niekiedy odbiór
z dużej odległości - lecz nie wyłowił nawet szeptu fali nośnej z trzasków i
huków wenusjańskich wyładowań atmosferycznych.
- Jeszcze lepiej! - oznajmił Hutchins z nie skrywaną radością. -
Stężenie tlenu podskoczyło na całego - piętnaście na milion. Przy aucie było
tylko pięć, a na nizinie ledwie wykrywalny ułamek.
- Dobrze, ale piętnaście na milion! - upierał się Jerry. Nic nie
może tym oddychać!
- Chwyciłeś za zły koniec tego kija - wyjaśniał Hutchins. - Nic
tym tlenem nie oddycha. Co go za to wytwarza? A skąd się bierze, mój drogi, tlen
na Ziemi? Jest w całości wytworem życia - życia roślinnego. Nim na Ziemi
pojawiły się rośliny, nasza atmosfera była dokładnie taka jak tutaj mieszanina
dwutlenku węgla, amoniaku i metanu. Potem nastąpił rozkwit życia roślinnego,
które przemieniło atmosferę w coś, czym mogły oddychać zwierzęta.
- Rozumiem - powiedział Jerry - i sądzisz, że ten sam proces
właśnie się tutaj rozpoczął?
- Na to wygląda. Coś niedaleko stąd wytwarza tlen życie roślinne
jest najprostszym wyjaśnieniem.
- A tam, gdzie są rośliny - podjął z zadumą Jerry prędzej czy
później pojawią się zwierzęta.
- Tak - powiedział Hutchins, pakując sprzęt, by ruszyć dalej w
górę wąwozu - choć potrwa to kilkaset milionów lat. Może dotarliśmy tu za
wcześnie - oby nie.
- Wszystko pięknie ładnie - odparł Jerry. - Ale co my zrobimy,
jeśli natrafimy na coś, co nie zapała do nas sympatią? Nie mamy broni.
Hutchins parsknął z pogardą.
- Broń jest zbyteczna. Zastanów się, człowieku, jak my
wyglądamy. Każdy zwierz rzuci się do panicznej ucieczki na sam widok.
Trudno było nie zgodzić się z tym argumentem. Lustrzana folia
metalowa termokombinezonów pokrywała ich od stóp do głów niczym elastyczna,
lśniąca zbroja. Żaden znany owad nie straszył bardziej skomplikowanymi czułkami
od anten wyrastających im z hełmów i plecaków, a szerokie soczewki, przez które
oglądali świat, sprawiały wrażenie zimnych, złowrogich oczu. Istotnie, niewiele
zwierząt na Ziemi odważyłoby się stawić czoło takim zjawiskom; ale kto wie, czy
Wenusjanie są tego samego zdania.
Jerry wciąż roztrząsał tego rodzaju wątpliwości, gdy ujrzeli
przed sobą jezioro. Już na pierwszy rzut oka skojarzył je nie z życiem, którego
poszukiwali, lecz ze śmiercią. Niczym czarne zwierciadło, odbijało okalające
kotlinę wzgórza; przeciwległy brzeg jeziora krył się w wiecznej mgle, a na
wodnej tafli wirowały w szalonym tańcu upiorne tumany pary. Brakuje tylko łodzi
Charona, pomyślał Jerry, oczekującej, by przewieźć ich na drugi brzeg - lub
Łabędzia z Tuoneli, pływającego majestatycznie tam i z powrotem na straży
Podziemnego Świata...
Mimo posępnych skojarzeń był to istny cud - po raz pierwszy
człowiek znalazł na Wenus wodę w czystej postaci. Hutchins już padł na kolana
jak do modlitwy. Ale na razie zbierał tylko próbki drogocennej cieczy i
natychmiast badał je pod mikroskopem.
- Jest coś? - spytał niecierpliwie Jerry.
Hutchins potrząsnął głową.
- Jeśli jest, to za małe na ten mikroskop. Dowiesz się więcej,
kiedy wrócimy na statek.
Zatkał szczelnie probówkę i włożył do torby z takim
namaszczeniem jak poszukiwacz, który znalazł samorodek złota. Niewykluczone, a
nawet bardzo prawdopodobne, że w probówce nie było nic prócz czystej wody. Ale
może zawierała świat nieznanych żywych istot w zaraniu swej trwającej miliardy
lat podróży do inteligencji.
Hutchins nie uszedł nawet kilkunastu jardów brzegiem jeziora,
gdy znów przystanął tak gwałtownie, że Garfield omal nie wpadł na niego.
- Co się dzieje? Zobaczyłeś coś?
- Tam, ten ciemny kawał skały. Zauważyłem go, nim dotarliśmy do
jeziora.
- Cóż w nim dziwnego? Wygląda całkiem zwyczajnie.
- Mam wrażenie, że się powiększył.
Ta chwila miała utkwić w pamięci Jerry'ego na całe życie. Z
czasem nauczył się ufać opinii Hutchinsa; teraz już potrafił uwierzyć we
wszystko, nawet w to, że skały rosną. Poczucie osamotnienia i niesamowitości,
widok tego ciemnego, posępnego jeziora, nieustanny łoskot odległych burz i
zielonkawy poblask jutrzenki - wszystko razem wycisnęło niezatarte piętno na
jego umyśle i przygotowało na spotkanie z niewiarygodnym. Mimo to nie bał się;
strach miał nadejść później.
Popatrzył na skałę. Oddalona była na oko o pięćset stóp od
miejsca, gdzie stali. Przyćmione szmaragdowe światło utrudniało ocenę odległości
i rozmiarów. Skałę - lub cokolwiek to było - widział jako poziomą płytę z niemal
czarnego tworzywa, leżącą w pobliżu wierzchołka niskiego wzniesienia. Nie opodal
znajdowała się druga, nieco mniejsza płaszczyzna podobnej barwy; Jerry próbował
gołym okiem wymierzyć i zapamiętać przerwę między nimi, by wyśledzić ewentualne
zmiany.
Nawet wówczas, gdy spostrzegł, że przerwa powoli się zmniejsza,
nie poczuł trwogi - tylko dreszcz podniecenia w obliczu nie wyjaśnionej zagadki.
Dopiero gdy przerwa zupełnie znikła i Jerry zorientował się, że uległ złudzeniu,
śmiertelne przerażenie chwyciło go za serce.
Nie było żadnych rosnących czy ruchomych skał. To, w czym
utkwili wzrok, było ciemną falą, pełznącym dywanem, który powoli, acz
nieubłaganie toczył się w ich stronę poprzez skalną grań.
Poczucie beznadziejnej, ślepej trwogi trwało, na szczęście,
ledwie parę sekund. Garfield ochłonął z przerażenia w chwili, gdy sięgając do
swej pamięci rozpoznał jego przyczynę. Spływająca ku nim fala przypominała mu aż
nazbyt wyraziście artykuł, który przeczytał wiele lat temu, o armii mrówek znad
Amazonki, doszczętnie niszczącej wszystko, co stało jej na drodze...
Czymkolwiek zresztą była ta fala, zbliżała się zbyt wolno, by
stanowić większe zagrożenie, chyba że odcięłaby im odwrót. Hutchins bacznie
obserwował ją przez ich jedyną lornetkę. Jako biolog z prawdziwego zdarzenia,
zachował zimną krew. Nie ma po co robić z siebie durnia i uciekać jak oparzony
kot, skoro nic nam na razie nie grozi, pomyślał Jerry.
- Do diabła - wydusił wreszcie, gdy ruchomy dywan podpełzł do
nich na odległość stu jardów, a Hutchins ani drgnął i nie odezwał się słowem. -
Co to jest?
Hutchins z wolna odtajał, jak ożywający posąg.
- Wybacz - powiedział. - Zupełnie o tobie zapomniałem. Roślina,
rzecz jasna. Póki co, trzeba się zadowolić tym terminem.
- Ale to się rusza!
- I cóż w tym widzisz niezwykłego? Ziemskie rośliny też się
ruszają. Nigdy w życiu nie widziałeś filmu w przyspieszonym tempie z bluszczem w
akacji?
- Dobrze, ale bluszcz tkwi korzeniami w jednym miejscu - nie
łazi po górach.
- A co robi plankton w morzach? Pływa, gdzie mu się żywnie
podoba.
Jerry dał za wygraną; choćby dlatego, że zbliżający się cud
odebrał mu mowę.
Nie wyzbył się wciąż wrażenia, że ma do czynienia z dywanem -
miękkim i puszystym, obramowanym frędzlami. Przesuwając się, zmieniał swą
grubość; w niektórych miejscach stawał się cieniutki jak błona, w innych
wybrzuszał się na całą stopę lub więcej. Gdy podpełzł jeszcze bliżej, tak że
można było dojrzeć jego fakturę, nieodparcie przywodził na myśl czarny aksamit.
Jerry ciekaw był, jaki jest w dotyku, ale rychło opamiętał się - poparzyłby
sobie palce, o ile tylko na tym by się skończyło. Przychodziły mu do głowy
dziwaczne myśli w beztroskiej, nerwowej reakcji, jaka często następuje po
ciężkim szoku: - Jeśli okaże się, że Wenusjanie istnieją, nigdy nie będziemy
mogli im podać ręki. Oni by nas poparzyli, a my im odmrozilibyśmy palce.
Dotychczas stwór nie dał po sobie poznać, że świadomy jest ich
obecności. Sunął przed siebie jak bezwolna fala, bo i zapewne niczym innym w
istocie nie był. Gdyby nie to, że bez trudu pokonywał niewielkie wzniesienia,
mógłby ujść za spływającą szerokim strumieniem wodę.
Raptem, podpłynąwszy na odległość ledwie dziesięciu stóp,
aksamitna fala zatrzymała się. Jej prawa i lewa strona podsuwała się jeszcze,
ale najbardziej do przodu wysunięty środek znieruchomiał.
- Okrąża nas - powiedział z niepokojem Jerry. - Lepiej cofnijmy
się, aż będziemy mieli pewność, że nic nam nie grozi. Odetchnął z ulgą, gdy
Hutchins usłuchał i zrobił krok w tył. Po chwili wahania masa wznowiła swe
powolne natarcie, a wklęsłość z przodu wyrównała się.
Wówczas Hutchins znów postąpił krok naprzód - masa leniwie się
wycofała. Kilka razy na przemian biolog robił krok do przodu i do tyłu, a żywa
fala to przypływała, to odpływała w zgodzie z jego ruchami. Nie przypuszczałem,
pomyślał Jerry, że dane będzie mi oglądać człowieka tańczącego w takt walca z
rośliną...
- Termofobia - orzekł Hutchins. - Czysto automatyczny odruch.
Nie znosi naszego gorąca.
- Naszego gorąca! - wykrzyknął zdumiony Jerry. Przecież my w
porównaniu z tym świństwem musimy być żywymi soplami lodu.
- My owszem, ale nie nasze kombinezony, co dla tej roślinki ma
decydujące znaczenie.
Głupiec ze mnie, pomyślał Jerry. W przytulnym, chłodnym kokonie
termokombinezonu łatwo człowiekowi zapomnieć, że umieszczone na plecach
urządzenie chłodzące nieustannie wydmuchuje do otoczenia strumień gorącego
powietrza. Nic dziwnego przeto, że wenusjańska roślina się cofała...
- Zobaczymy, jak reaguje na światło - powiedział Hutchins.
Zaświecił przywieszoną na piersi latarkę i zielona, jutrzenkowa poświata w
mgnieniu oka pierzchła przed zalewem czysto białego blasku. Póki na tę planetę
nie zawitał człowiek, białe światło nie skalało Wenus, nawet w jasny dzień. Jak
w morzach na Ziemi, panował tu zielony półmrok, stopniowo gęstniejący, aż do
nieprzeniknionej ciemności.
Przemiana była tak niesamowita, że obaj aż krzyknęli z wrażenia.
Jak za dotknięciem różdżki, zniknęła ponura czerń puszystego, aksamitnego
dywanu, a na jej miejscu, w zasięgu światła latarki, pojawił się olśniewający
deseń z pysznych, soczystych czerwieni przetykanych pasemkami złota. Żaden
perski książę nie śmiał żądać od swych tkaczy wykwintniejszego kobierca, a
przecież był to przypadkowy twór sił biologicznych. Ba, póki nie zaświecili
latarek, te wspaniałe barwy w ogóle nie istniały i wraz ze zgaśnięciem obcego
światła z Ziemi, które je wyczarowało, miały znów zniknąć.
- Tichow miał rację - mruczał pod nosem Hutchins. Szkoda, że nie
może tego zobaczyć.
- A co twierdził ten cały Tichow? - spytał Jerry, choć odzywanie
się w obliczu takiego cudu zakrawało na świętokradztwo.
- Gdzieś w Rosji, pięćdziesiąt lat temu, odkrył, że u roślin
żyjących w bardzo chłodnym klimacie przeważają barwy niebieskie i fiolety, a w
gorącym klimacie czerwień i pomarańcz. Przewidział, że roślinność Marsa
ubarwiona będzie fioletowo, i wysnuł hipotezę, wedle której, jeśli na Wenus są
rośliny, to czerwonego koloru. W obu wypadkach miał słuszność. No ale nie możemy
tak stać i gapić się cały dzień mamy masę roboty.
- Jesteś pewien, że nic nam z jej strony nie grozi? zapytał
Jerry, w którym po chwili olśnienia odżyły obawy.
- Sto procent gwarancji - nie może dotknąć naszych kombinezonów,
nawet jeśli bardzo zechce. A zresztą idzie sobie dalej.
I rzeczywiście. Zobaczyli teraz, że cała ta istota - jeśli był
to jeden osobnik, a nie kolonia - ma mniej więcej kształt koła o średnicy stu
jardów. Sunęła po ziemi jak cień chmury pędzonej przez wiatr - a w miejscu,
gdzie się zatrzymała, skały naznaczone były niezliczoną ilością maleńkich
wgłębień, jakby wyżartych kwasem.
- Tak - powiedział Hutchins, gdy Jerry zwrócił na to uwagę. -
Właśnie w ten sposób odżywiają się niektóre porosty; wydzielają nie zbadane do
tej pory kwasy, które trawią skalne podłoże. Ale dość już pytań - pogadamy po
powrocie na statek. Mam tu robotę, której starczyłoby na kilka żywotów ludzkich,
a muszę się uwinąć w parę godzin.
Oglądali botanikę w akcji... Wrażliwy kraniec tego ogromnego
roślinopodobnego stworzenia poruszał się ze zdumiewającą prędkością, usiłując
wyminąć ich w bezpiecznej odległości. Mieli do czynienia jakby z ożywionym
naleśnikiem o powierzchni jednego akra. Nie spostrzegli żadnej reakcji - prócz
automatycznego unikania wydmuchiwanego przez termokombinezony gorącego powietrza
- gdy Hutchins zapuszczał sondy i pobierał próbki. Stworzenie sunęło ślepo
naprzód, po wzniesieniach i zagłębieniach terenu, wiedzione niepojętym,
roślinnym instynktem. Być może marszrutę wyznaczała mu życiodajna żyła
mineralna; o tym mieli przesądzić geolodzy po zbadaniu próbek skały, które
Hutchins zebrał przed i po przejściu żywego dywanu.
Nie mieli czasu na spekulacje, a nawet na sformułowanie
niezliczonych pytań, jakie zrodziło ich odkrycie. Prawdopodobnie stworzenia te
występowały dość powszechnie, skoro natknęli się tak szybko na jedno z nich. Jak
się rozmnażały? Przez zarodniki, podział, pędy czy jeszcze inaczej? Skąd
czerpały energię? Jakich miały krewniaków, wrogów, jakie pasożyty? Niepodobna,
żeby były jedyną formą życia na Wenus - rzecz nie do pomyślenia; wszak jeśli
znajdziesz jeden gatunek, muszą być ich tysiące...
Głód i zmęczenie zmusiły ich wreszcie do przerwania pracy.
Niechby nawet stworzenie, które badali, żerowało na okrągło po skałach całej
planety - choć Hutchins uważał, że nigdy nie oddala się zbytnio od jeziora, bo
co pewien czas podpełzało do wody i zanurzało w niej długą, rurkowatą wić - to
zwierzęta z Ziemi potrzebowały wytchnienia.
Z ogromną ulgą rozbili namiot ciśnieniowy, weszli doń przez
śluzę powietrzną i zrzucili termokombinezony. Teraz dopiero, gdy odpoczywali w
zaciszu swej maleńkiej, plastykowej półkuli, w pełni uprzytomnili sobie
prawdziwy cud i doniosłość swego odkrycia. Świat, który ich otaczał, już nie był
ten sam; Wenus nie była już martwą planetą - dołączyła do Ziemi i Marsa.
Bowiem życie lgnęło do życia, poprzez otchłanie kosmosu.
Wszystko, co rosło czy ruszało się na obliczu tej czy innej planety, było
zwiastunem, obietnicą, że Człowiek nie jest samotny we wszechświecie płonących
słońc i wirujących mgławic. To, że jeszcze nie znalazł towarzystwa, z którym
mógłby się porozumieć, wcale nie przekreślało nadziei; wszak lata świetlne i
całe wieki rozciągały się przed nim, kusząc tajemnicą nowych odkryć. Tymczasem
musiał strzec tych przejawów życia, które udało mu się poznać i czcić je, czy to
na Ziemi, czy na Marsie, czy wreszcie na Wenus.
Takie właśnie postanowienie powziął w duchu Graham Hutchins,
najszczęśliwszy z biologów w układzie słonecznym, gdy pomagał Garfieldowi
pozbierać odpadki do szczelnego celofanowego worka. Kiedy zwinęli namiot i
ruszyli w drogę powrotną, nie widać było ani śladu stworzenia, które badali. Tym
lepiej - mogliby ulec pokusie i grzebać się przy dalszych eksperymentach, gdy
tymczasem niebezpiecznie zbliżał się ostateczny termin powrotu.
Nic straconego; za kilka miesięcy wrócą tu z całą ekipą, o niebo
lepiej wyposażeni, na oczach całego świata. Ewolucja pracowała miliard lat, by
doprowadzić do tego spotkania; nic się nie stanie, jeśli poczeka się z tym
jeszcze trochę dłużej.
|